Mogłoby się wydawać, że w państwie ponad trzydziestokrotnie mniejszym od Polski, zajmującym bowiem jedynie 10,4 tys. km2, nie może być na tyle dużo atrakcji, by dało się tam ciekawie spędzić choćby tydzień. A jednak! Na tym niewielkim obszarze zmieściły się dwa pasma górskie, rozległa dolina, gęsto zaludnione wybrzeże i dziesiątki wsi i miasteczek, a sami Libańczycy dorzucili jeszcze zajmujący 5% powierzchni kraju park narodowy Al.-Chouf.
Tak zadziwiający ścisk różnorodnych atrakcji sam w sobie jest jedną z największych zalet Libanu. Przejechanie z Bejrutu w dowolne miejsce kraju zajmuje niewiele więcej niż przedarcie się w przez Warszawę w godzinach szczytu, a sama podróż okazuje się zwykle nie mniej ciekawa niż jej cel. Dlaczego? Wszystko dzięki niepowtarzalnemu systemowi komunikacji, który zasługuje na więcej uwagi niż niejeden z rozsypujących się murków zwanych „zabytkami”, o których głośno we wszystkich przewodnikach. Pierwszą i chyba największą jego zaletą jest absolutny brak rzeczy tak zbędnych i abstrakcyjnych jak „przystanek” czy „rozkład jazdy” ( również o „przepisach ruchu drogowego” niewiele słyszano). Wsiadać można zawsze i wszędzie, a za pechowca może uważać się ten, komu przyjdzie czekać na transport więcej niż 5 minut. W większych miastach, nie licząc typowo handlowych ulic, rzuca się w oczy niewielka ilość pieszych. Mieszkańcy, po wyjściu z domu, od razu wsiadają w jedną z setek krążących po mieście i trąbiących na przechodniów taksówek, które można rozpoznać po czerwonych rejestracjach. Ich ilość w Libanie jest po prostu niewytłumaczalna, nawet biorąc pod uwagę gęstość zaludnienia kraju. Zwykle są to stare, wielkie mercedesy, w różnym stanie: od rozsypujących się wraków, których przyspieszenie czuć tylko podczas jazdy z górki, do „cacek” za które każdy europejski fan motoryzacji zapłaciłby fortunę.
W Bejrucie ceny kursu takich taksówek to standartowo od 1 do 2 tysięcy funtów libańskich, w zależności od tego, czy koniec trasy leży w centrum miasta czy na przedmieściach. Zwykle, w innych państwach, bolączką podczas jazdy bez określonej taryfy są kierowcy, którzy widząc europejskie rysy pasażerów, usiłują wycisnąć z portfeli klientów sumy wielokrotnie większe niż normalnie obowiązujące na danej trasie. W Libanie takie zjawisko praktycznie nie występuje. Uczciwość taksówkarzy, ale także sklepikarzy, sprzedawców pamiątek, oraz wszystkich innych Libańczyków jest zadziwiająca.
Zasadniczo, transport taksówkami po Bejrucie ma jedną wadę- korki. Ruch, mimo kompletnego ignorowania świateł i wszystkich możliwych przepisów, nawet w godzinach szczytu przebiega dość płynnie, przynajmniej dopóki na środku skrzyżowania nie pojawi się nadgorliwy policjant. Jak wiadomo, każdy bliskowschodni naród ma we krwi odrobinę czystego chaosu, do którego wszyscy tamtejsi kierowcy są zupełnie przyzwyczajeni i przystosowani, wobec czego jakakolwiek próba uporządkowania ruchu drogowego zwykle kończy się długim na kilkanaście przecznic korkiem, w którym można utknąć nawet na kilkadziesiąt minut.
Busy jadące poza stolicę można znaleźć na kilku „dworcach”, czyli ważniejszych skrzyżowaniach miasta. Ignorując przepisy i ogłuszając arabską muzyką puszczaną z głośników, zawiozą nas one praktycznie do każdego miasta Libanu kiedy tylko uzbierają komplet pasażerów, co nie trwa zwykle dłużej niż piętnaście minut. Trzeba jednak pamiętać, że tego typu transport funkcjonuje jedynie do późnego popołudnia. Po zachodzie słońca jazda drogami Libanu staje się naprawdę niebezpieczna, a nieliczni kierowcy którzy zechcą wówczas ruszać w trasę, żądają, zupełnie słusznie, stawek wielokrotnie większych niż w dzień.
Sam Bejrut jest miastem zupełnie wyjątkowym. Zaskakuje przede wszystkim swoją „europejskością”- witryny sklepów i szyldy znanych marek nie różnią się w zasadzie niczym od tych znanych na starym kontynencie. Idące za tym rozprężenie obyczajów może okazać się zawodne dla wszystkich, którzy nastawili się na obcowanie z egzotyczną arabską kulturą. Niestety, stolica Libanu jest również miastem wielkich kontrastów. Bogate i luksusowe dzielnice niejednokrotnie graniczą bezpośrednio z brudnymi i zaśmieconymi slumsami, co potrafi stwarzać bardzo przykre wrażenie. Jednak, największą wadą Bejrutu, jak i całego kraju, jest fatalny stan wybrzeża. Turystyczny potencjał ciepłych wód morza Śródziemnego jest tu zupełnie zmarnowany- fale wyrzucają na brzeg mnóstwo śmieci, a w wielu miejscach widać w wodzie oleiste plamy, przez co ładnie urządzona i zadbana miejska plaża w Bejrucie nadaje się co najwyżej do opalania. W całym mieście widać również nie zaleczone rany po wielu konfliktach, jakie przetaczały się przez kraj na przestrzeni ostatnich lat. Opuszczone, pełne dziur po kulach i pociskach budynki przypominają o ciągle napiętej atmosferze w kraju i regionie.
Władze dobrze zdają sobie sprawę z takiej sytuacji- na ulicach widać wielu żołnierzy, wozy opancerzone i stanowiska strzeleckie, a kierowcy muszą poddawać się częstym kontrolom na rogatkach przy wyjazdach z miast, na przełęczach i w innych strategicznych miejscach. Co ciekawe, służba wojskowa w Libanie nie jest obowiązkowa- bardzo wielu młodych Libańczyków dobrowolnie wybiera karierę wojskową, a dzięki gęsto rozstawionym posterunkom wojskowym, w kraju można czuć się naprawdę bezpiecznie.
Większość przewodników turystycznych największych wydawnictw poleca noclegi w tych samych hotelach, co wielu przypadkach ma więcej wad niż zalet. Rekomendowane noclegownie, takie jak „Talal’s hotel” ( w niektórych pokojach straszący karaluchami), zwykle są zapełnione aż do ostatnich miejsc, warto jednak rozejrzeć się po ich najbliższej okolicy, ponieważ jedno popularne miejsce zawsze powoduje, że wokół niego powstaje wiele innych, nierzadko oferujących lepsze warunki za mniejsze pieniądze. I tak, wokół dworca Charles Helou wyrosło kilka moteli, zupełnie zadowalających dla niewybrednych podróżników, w których ceny noclegu wahają się od 10 do 20$ za osobę. Wszyscy, którzy będą w okolicy Place d’Etoile, powinni odwiedzić Maklouf Sandwiches, malutki bar w jednej z ciasnych uliczek schodzących w dół do nabrzeża. Kilkanaście rodzajów kanapek przypominających popularne „kebaby”, ogromny wybór alkoholi, soków, galaretek i ciastek, to tylko niektóre z pozycji w menu, w którym, najbardziej godny polecenia jest... „honey & banana”, czyli banan w naleśniku polany obficie miodem. Prosto i tanio, a kubeczki smakowe do końca życia będą wzdychać z tęsknoty za tym nietypowym przysmakiem.
Bejrut, mimo że jest dość ciekawym miastem, nie powinien w żadnym razie zmieścić się w pierwszej piątce na liście atrakcji godnych polecenia w Libanie. Za to Dolina Kadisza, leżąca na północy kraju jest niewątpliwym faworytem do zwycięstwa. Trudno o porównanie tego miejsca z jakimkolwiek innym wąwozem znajdującym się w Europie. Strome skalne ściany, kilkunastometrowe wodospady, mosty skalne i urwiska przypominają pejzaże znane z „Władcy Pierścieni”, czy „Jurassic Park”, a wszystko to w otoczeniu ośnieżonych szczytów gór Liban. Na spacer w dół doliny warto poświęcić cały dzień, w szczególności, że leżące na początku trasy miasteczko „Bcharry” (czyt. „Psiari”, wymowa wywołuje mnóstwo nieporozumień ), to doskonałe miejsce na nocleg. Warte polecenia są tam dwa hotele: droższy „Palace”, gdzie po stanowczym targowaniu się można dostać świetny pokój za 20$ od osoby, oraz „Tiger House”, będący typowym schroniskiem młodzieżowym (10$ za łóżko w sali zbiorowej). Zejście do doliny leży około trzy kilometry od centrum Bcharry. Przewodnik mówi również o ścieżce, która trawersując powinna schodzić z miasteczka aż na dno doliny, jednak znalezienie jej wiosną, w czasie dość częstych opadów deszczu, okazało się niemożliwe. Od szosy prowadzącej z Bcharry do Trypolisu odchodzi asfaltowa droga, która wijąc się, mozolnie zbiega w dół. Ci, którzy mają mniej czasu albo sił, mogą z powodzeniem spróbować złapać „stopa”. Miejscowi, a także pojedyncze busy, dość często pokonują tę trasę. Zdecydowanie ciekawiej jest jednak dotrzeć na dół na piechotę, po drodze odwiedzając kilka ciekawych miejsc o których nie wspominają przewodniki. Po kilkuset metrach, licząc od krawędzi wąwozu, w skalnej ścianie po lewej stronie znajdziemy szopkę z niewielkimi figurkami świętych postaci. Chwilę potem droga wykonuje kolejny zakręt, tu jednak można iść prosto po skalnej półce, żeby bardzo niewyraźną ścieżką dotrzeć do stóp jednego z większych wodospadów w dolinie. Niestety, oprócz pięknego, trudno dostępnego zakątka jest to również dość przygnębiający dowód niewielkiej dbałości mieszkańców o środowisko. Góra śmieci (czasami BARDZO nietypowych), gruzu i ziemi zrzucona niegdyś z krawędzi urwiska powyżej, psuje atmosferę tego, mimo wszystko, pięknego miejsca.
Droga wiodąca na dół wąwozu ma długość kilku kilometrów, co jest zasługą niezliczonej ilości zakrętów, jednak w okolicy połowy trasy, przy dużej ostrożności, można trafić na stare betonowe schody biegnące prosto w dół. Kiedyś miały zapewne być skrótem dla pieszych, dzisiaj, chociaż są bardzo zarośnięte kolczastymi krzakami, nadal mogą stanowić ciekawą alternatywę dla znudzonych asfaltową serpentyną.
Na dnie doliny znajduje się kilka budynków w których można kupić tam coś do jedzenia i picia, najlepiej jednak po krótkiej przerwie iść dalej gruntową drogą prowadzącą wzdłuż rzeki. Tutaj zaczyna się najładniejszy fragment trasy. Widoki jakie rozpościerają się za każdym kolejnym zakrętem przechodzą najśmielsze oczekiwania. Kilkusetmetrowe skalne urwiska, wodospady, niesamowite formy skalne i pojedyncze domki otoczone tonącymi w kwiatach tarasami pól sprawiają, że kolejne kilka kilometrów mija niezauważenie. Po niecałej godzinie marszu dociera się końca gruntowej drogi. Jest tu restauracja z wychodzącym na stronę wąwozu balkonem, w której można zjeść przed kolejnym etapem wycieczki. Dalej można kontynuować spacer po szerokim, betonowym wodociągu, który pełni również funkcję chodnika. Po kilkunastu minutach dociera się do odchodzącej w prawo, w górę stoku, ścieżki, prowadzącej do jednego ze słynnych klasztorów znajdujących się w dolinie. Tą drogą można również wyjść z wąwozu, jednak, jeśli czas i siły pozwalają, dobrze jest kontynuować spacer po betonowej kładce. Po kolejnych kilkunastu minutach wodociąg znika w skalnej urwistej ścianie i w tym miejscu większość turystów zawraca, nie zauważając wąskiej dróżki, odchodzącej w dół kilkanaście metrów wcześniej. Uważając na osypujące się spod nóg kamienie można podążyć dalej wzdłuż stromych ścian kanionu. Od tego miejsca spacer staję się odrobinę bardziej wymagający ale piękne widoki w pełni rekompensują wysiłek.
Do końca trasy pozostaje już niestety tylko około godziny marszu, z czego ostatnie pięć minut może wywoływać mieszane uczucia. Piękne widoki, zapach kwiatów i uroki wąskiej ścieżki odchodzą powoli w zapomnienie, a ich miejsce zajmuje niewyobrażalny, okropny, gryzący w nos f e t o r, którego źródłem okazuję się być przyklejona do skalnych zboczy mała wioska, której niewiarygodnie liczna populacja zwierząt gospodarskich sprawia wrażenie jakby cały swój czas poświęcała tylko jednej czynności… fizjologicznej. Od tego miejsca stanowczo odradza się picie wody ze strumienia płynącego dnem doliny. Na szczęście wąską asfaltową drogą, która zaczyna się zaraz za zabudowaniami, dość często jeżdżą mieszkańcy, chętnie podwożący na wpół omdlałych, oszołomionych turystów. Przy odrobinie szczęścia zostaniemy podrzuceni aż do drogi wiodącej skrajem doliny, prowadzącej z Bcharry do Trypolisu, gdzie na przystanku możemy złapać busa do jednego z tych miast.
cdn...
Jan Ignacy Czempiński