Mówią, że kto wybiera się do Gwatemali, ten musi odwiedzić Tikal, największe i najwspanialsze pozostałości kultury Majów w całej Środkowej Ameryce (więc i na świecie). A ja powiem, ściągając zapewne na siebie wieczne potępienie w gronach archeologów i badaczy kultury: odłóż na później ruiny, nie znasz życia, jeśli nie jechałeś chicken- busem. TO jest prawdziwa wizytówka, największa atrakcja, esencja kraju i duszy mieszkańców.
Niewiele osób spośród biednego, gwatemalskiego społeczeństwa może pozwolić sobie na własny samochód i dla absolutnej większości autobusy stanowią jedyną możliwość poruszania się po okolicy. Dojeżdżają wszędzie, gdzie tylko prowadzi wystarczająco szeroka droga. Ich niewyobrażalnie rozbudowana sieć połączeń mogłaby być wzorem i obiektem zazdrości dla niejednego europejskiego logistyka.
Co prawda krążą plotki, że autobusowym interesem (zapewne dość dochodowym) sterują lokalne ugrupowania o niemal mafijnym charakterze, ale nawet jeśli jest w tym ziarno prawdy, pasażerowie nie mają powodu żeby nie czuć się bezpiecznie.
A o ile na pewno nie trzeba bać się kierowcy, o tyle wiele innych okoliczności może zjeżyć podróżnikowi włosy na głowie. Zachwyt, w jaki wpada się na widok kolorowych, grających, mrugających autobusów osłabia nieco fakt, że pod grubą warstwą ozdób kryje się wycofany z użytku w Stanach Zjednoczonych żółto-czarny szkolny autobus. Dlaczego został wycofany, oczywiście do końca nie wiadomo, ale już na pierwszym, zawieszonym nad urwiskiem zakręcie głowa wypełnia się mimowolnie prawdopodobnymi rozwiązaniami tego problemu.
Przywykliśmy, że spotkany na naszych drogach autobus powoli i spokojnie sunie prawym pasem, z pokorą pozwalając wyprzedzać się mniejszym i szybszym pojazdom. W Gwatemali ten układ sił ulega poważnemu zachwianiu. Stary, amerykański Ford z wielolitrowym silnikiem jest tutaj królem szos. Nie zważając na najbardziej strome wzniesienia i ostre zakręty, pędzi na złamanie karku po najwęższych dróżkach, a spokojny kierowca pociąga tylko za sznur od klaksonu dyndający mu przed nosem. Jak bardzo myli się ten, kto spostrzegłszy taki gest będzie nasłuchiwał wesołego dźwięku trąbki! Ogłuszające wycie godne transatlantyckiego liniowca rozdziera powietrze raz za razem, stawiając na nogi umarłych z całej okolicy i będąc dla innych pojazdów tym, czym dla stada zajęcy musi być ryk zbliżającego się rozpędzonego żubra. I tak jak one czmychają, by uniknąć stratowania, tak wszyscy inni kierowcy, słysząc zza zakrętu tę trąbę jerychońską, uskakują na pobocze.
Podczas gdy na zewnątrz trwa walka na śmierć i życie o władanie szosą, w środku panuje zupełny spokój. Zatrważająca prędkość, wąskie zakręty, przepaście i dziury w drodze tak wielkie, że chciałoby się stanąć przy ich krawędzi i zakrzyknąć: „echo-o!”- nic nie robi na tubylcach większego wrażenia. Ledwo autobus ruszył z dworca, a już rząd ciemnowłosych głów kiwa się w takt zakrętów, pogrążony we śnie.
Dla Indian i metysów taka jazda wydaje się być z resztą wielce komfortowa. W zamian za szereg innych zalet, Stwórca poskąpił tym wspaniałym ludom wzrostu, więc siedzenia stworzone dla dzieci (w końcu to autobusy szkolne) pasują jak ulał. Gorzej czuje się bezsensownie i niepraktycznie wyrośnięty europejczyk, który tam, gdzie tubylec wesoło dynda nogami, jest skazany na obijanie sobie szczęki kolanami przy byle wstrząsie.
W ogóle mieszkańcy Gwatemali przystosowali się już i przywykli do takiego sposobu transportu. Wieczorami, gdy autobusy zapełniają się wracającymi z pracy mieszkańcami, na jaw wychodzi ich niesamowita giętkość. Oto na siedzeniu, które przed chwilą dość szczelnie zajmowały dwie osoby, teraz siedzą już cztery, a trzy kolejne zamierzają się przysiąść; kąt, minutę temu za ciasny dla małego plecaka, zajęła matka z szóstką dzieci; każdy centymetr sześcienny przestrzeni zdaje się już być wypełniony, a autobus zatrzymuje się po kolejnych i następnych wsiadających! Pojedynczy pasażerowie zaczynają się też pojawiać uczepieni drabinek na zewnątrz pojazdu. W końcu ciżba jest taka, że nie ma gdzie wetknąć szpilki. Przypominają się urywki z polskich gazet: „… skandaliczna nieodpowiedzialność kierowcy, dwanaście osób w dziesięcioosobowym busie”. HA! Tym tłumem tutaj można by zaludnić cały powiat! Pokażcie ten autobus najtwardszemu europejskiemu inspektorowi ruchu drogowego, a na miejscu padnie na serce. Z czasem ma się wrażenie, że to już cały gwatemalski naród jedzie razem z nami, ale przy każdej wsi, przy każdym przystanku dołączają następni i następni pasażerowie…
Nie ma już miejsca żeby swobodnie mrugnąć, kiedy nagle, w czasie jazdy otwierają się tylnie drzwi autobusu i do środka wciska się „konduktor”, czyli druga połowa załogi autobusu, odpowiedzialna za obsługę pasażerów i bagażu.
Kandydat na takie stanowisko musi posiadać kilka niezbędnych cech i umiejętności. Jedną z nich jest małpia zręczność, idąca w parze z nadludzką odwagą, która pozwoli mu wychodzić z autobusu przy prędkości stu kilometrów na godzinę, wspinać się na dach i wsiadać z tyłu, a wszystko to na pełnej zakrętów górskiej drodze. Niezbędna jest też doskonała pamięć i talenty matematyczne, bo z braku jakiejkolwiek kasy, kalkulatora i notatnika, wszelkich obliczeń konduktor dokonuje w pamięci. Z kolejnymi kilometrami zmieniają się pasażerowie, bagaże, ceny biletów, a on musi pozostać absolutnie nieomylny w swoich rachubach. Dorzućmy jeszcze herkulesową siłę potrzebną do dźwigania najcięższych pakunków, anielską cierpliwość dla niezadowolonych podróżnych i oto mamy kandydata na pracownika autobusu! Nie bez powodu taka persona cieszy się szacunkiem wśród pasażerów.
Nasz konduktor, wcisnąwszy się do środka, zaczął zbiórkę pieniędzy przedzierając się przez tłum ze zręcznością ocierającą się o umiejętność zmiany stanu skupienia. Nie myląc się w rachunkach ani razu i doskonale pamiętając, który pasażer wsiadł w którym miejscu trasy, przeszedł przez cały autobus stopniowo powiększając zwitek banknotów trzymanych w dłoni, tylko po to, żeby wysiąść i… znowu pojawić się w tylnych drzwiach… oddać resztę za bilet każdemu pasażerowi.
Myli się ten, kto myśli, że przebywanie w takim tłoku ludzkim jest wielce nieprzyjemne. Indianie, chociaż są ludem ubogim, to bardzo schludnym i czystym, a wysoka kultura osobista, zasługująca na największy szacunek, czyni z nich idealnych towarzyszy podróży. Przypadkowe nadepnięcie na stopę, dłoń, czy ucho sąsiada może się przecież zdarzyć każdemu i tego typu nietaktowne posunięcia są zaraz naprawiane przeprosinami i pełnym pojednania uśmiechem.
Największym szacunkiem cieszą się tu osoby starsze. Wystarczy, że nieco bardziej wiekowy senor pojawi się w drzwiach autobusu, a już połowa mężczyzn podrywa się by w ukłonach ustąpić swoich miejsc. Podobną reakcję wywołują również dojrzałe senory, matki z dziećmi i oczywiście… najładniejsze senority.
Prawdą jest, że podróżując chicken- busami jesteśmy skazani na dość liczne przesiadki, nie są jednak one wcale uciążliwe ani stresujące. Konduktor i obecni na każdym postoju naganiacze dbają żeby pasażer dojechał na miejsce, podając go sobie z rąk do rąk tak sprawnie, że wystarczy nieść na ustach jedno jedyne słowo w postaci nazwy docelowego miasta, by przejechać Gwatemalę z jednego krańca na drugi. Tego rodzaju pełne przesiadek podróże trwają niestety dość długo, co więc ma począć zgłodniały senor czy senora chcąca zrobić zakupy? Żaden problem. Takim „Warsem” jak gwatemalskie chicken-busy nie może pochwalić się żadne europejskie przedsiębiorstwo transportowe. Na każdym postoju do autobusu wpada zgraja przekrzykujących się sprzedawców. Owoce, lody, soki, pieczony kurczak, tortille, burritto, tacos, dania obiadowe, a do tego gazety, zegarki, telefony, kalkulatory, ubrania, obrazki, długopisy, krople do oczu… w autobusie, lub przez jego okno, można nabyć co tylko dusza zapragnie bez konieczności wysiadania.
Nie sposób nie pokochać Gwatemali widzianej z perspektywy kolorowych autobusów. Owszem, można, będąc nieprzyzwyczajonym, skrzywić się czasem na niewyobrażalny tłok i niewygodę, nie da się jednak nie zachwycić się tym perfekcyjnie zorganizowanym chaosem, niczym wielką skomplikowaną machiną, sklejoną na ślinę, gumę do żucia i… działającą bez zarzutu.
tekst i zdjęcia: Jan Ignacy Czempiński