Semuc Champey to jeden z tych zakątków w Gwatemali, które dzięki swojej niepowtarzalnej urodzie i atrakcyjności, wabią turystów pomimo krążących plotek o rzekomych niebezpieczeństwach czyhających na podróżników w tym kraju. I o ile takim ostrzegawczym opowieściom nie należy dawać wiary, o tyle zachwyty nad pięknem Semuc są w większości przypadków nawet zbyt oszczędne.
Jest to miejsce na tyle już popularne i chętnie odwiedzane, że każdy z gości musi wykupić wejściówkę, a interesujący fragment doliny opasano siatką oznakowanych i wygodnych ścieżek. Zapłaciwszy za swój bilet wybrałem najpierw tę prowadzącą na taras widokowy, który wybudowano wysoko na stromym prawym stoku doliny.
To co od razu zachwyca odwiedzającego, zwłaszcza dopiero co przybyłego z zachodniej, wyżynnej części Gwatemali, to tropikalny las, który porasta szczelnie brzegi rzeki Cahabón. Nie jest to jeszcze ten nieprzebyty gąszcz odległych wciąż o setki kilometrów Nizin Orinoko i Amazonki, i tyle ma z nimi wspólnego co zagajnik na miedzy z Puszczą Białowieską, ale już potrafi urzekać i zadziwiać. Wchodzi się do takiego lasu niczym do zamkniętego pomieszczenia, bo jakikolwiek ruch powietrza jest tu prawie niemożliwością i tylko solidna wichura jest zdolna z rzadka zamieszać takim gąszczem. Korony drzew zatrzymują większość promieni słonecznych, przez co panuje tutaj ciągły półmrok. Niby to dobrze, że schowało się przed przypiekającym słońcem, ale już po chwili zaczyna się tęsknić za otwartą przestrzenią. Stojące, nieruchome powietrze nagrzewa się potwornie i człowiek w mgnieniu oka zlany jest lepkim potem, nie uczyniwszy nawet żadnego wysiłku.
Chociaż gorąco, nie jest tu zbyt nieprzyjemnie i, co pozostaje zasługą suchej pory roku, nie dokuczają żadne owady. Można więc w spokoju przyjrzeć się chaosowi tropikalnej roślinności. Wydaje się, jakby powietrze było po prostu wypełnione życiem, żyzne i urodzajne. Oto widzę podejrzanie chudziutki pień młodego drzewa, kieruję więc spojrzenie w górę, by zobaczyć jakąż to koronę może nosić taki patyczek, a tu- o dziwo- żadnej korony nie ma. Pień kończy się czymś na kształt korzeni wczepionych w gałąź innego drzewa, wracam więc szybko wzrokiem na dół, bo może trafił mi się gatunek rosnący po prostu do góry nogami, ale, o zgrozo, i z tej strony nie widać żadnych liści, tylko kolejną kępę korzeni! Absurdalność sytuacji sięga granic, ale nim się orientuję, że kiep jestem z przyrody i to była liana, już moją uwagę przykuwają inne leśne zjawiska: a to różnobarwne kwiaty, a to fikuśne grzyby, a to liście tak ogromne, że można by kilkoma takimi przykryć całą chałupę… wszystko rośnie, kwitnie i wije się w najdziwniejszych kształtach, po prostu kipiąc nadmiarem życia. W pewnym momencie zatrzymuję się i przyklękam zaskoczony, bo widzę, że leśne poszycie dostało nóg i maszeruje gęsiego w poprzek ścieżki. Bliższe oględziny tłumaczą kuriozum- to tylko mrówczy naród niesie pocięte milionem żuwaczek fragmenty liści, gdzieś hen do swojej podziemnej fortecy.
Drzewa, krzewy, kwiaty, owady, ptaki- wszystko to niby dzieło tego samego Stwórcy co i w naszych puszczach, ale jakże inne! Wspinając się stromym szlakiem bawię się nawet w zgadywanie, co może być źródłem słyszanych przeze mnie przeróżnych odgłosów. Oto koło ścieżki odzywa się dość wyraźny żabi rechot- a zaglądając pod liść, znajduję owada. Innym razem słyszę czysty ptasi śpiew- a to właśnie żaba. Po chwili dobiega do mnie z kolei potworne rzężenie i świst gdzieś przede mną. Puszczam się biegiem, mniemając, że zdybam jakiegoś grubszego zwierza, który oddając życie w objęciach węża dusiciela dyszy tak straszliwie, ale doganiam tylko parę niemieckich turystów, którzy przysiedli na chwilę dla złapania oddechu.
Mijam ich w pośpiechu, zamieniając tylko słowa powitania, bo widać już końcówkę szlaku i drewniany taras widokowy na który wbiegam zlany potem i wyczerpany. Nie przesadzę zbytnio pisząc, że mało nie mdleję z zachwytu. Widok stąd rozpościera się na całą dolinę. Jej strome stoki są dość szczelnie porośnięte bujnym lasem, ale to nie on wzbudza najwięcej emocji. Daleko pode mną widać główną atrakcję Semuc Champey: niewielkie błękitno- zielone jeziorka mieniące się w słońcu jak naszyjnik drogocennych klejnotów.
Potężna rzeka Cahabón, która z hukiem przewala się dnem doliny, w pewnym miejscu znika pod powierzchnią ziemi. Pokonuje kilkaset metrów płynąc jaskinią, zupełnie niewidoczna na powierzchni, by potem wystrzelić olbrzymim wodospadem ze skalnej ściany i dalej toczyć wody normalnym korytem. Na ogromnym moście skalnym, będącym w rzeczywistości sklepieniem tej jaskini, utworzył się szereg wapiennych, połączonych ze sobą naturalnych basenów. W najgłębszych miejscach mają one kilka metrów głębokości, a krystalicznie czysta woda, przyjemnie nagrzana słońcem , przelewa się z jednego do drugiego z tych zbiorników dziesiątkami wodospadów i strumyczków.
Całe to rajskie kąpielisko widać jak na dłoni z tarasu widokowego. W każdym z kilkunastu naturalnych basenów ktoś kąpie się, pływa, skacze, nurkuje, albo opala w jego pobliżu, korzystając z bezchmurnej pogody. Chociaż normalnie nie jestem entuzjastą pluskania się w wodzie, nagle ogarnia mnie niejasne poczucie, że tam na dole może być przyjemniej niż tu, w duchocie, wilgoci i lepiących się od potu ubraniach. Nie zwracając uwagi na stromiznę ścieżki i śliskie skały, puszczam się biegiem na dół, a w miarę jak moje poczucie zmienia się w pewność, nabieram takiego pędu, że ledwo udaje mi się zrzucić wierzchnie odzienie przed wpadnięciem do wody- cudownej, orzeźwiającej, czystej, mieniącej się w słońcu!
Słyszałem już o różnych rajskich zakątkach na ziemi (głównie nadmorskich), ale żadne z tych miejsc nie może równać się z Semuc Champey. Cóż komu po plażach, palmach i falach, skoro tu czekają wodospady, strumienie, kąpieliska? Wszystko, chociaż naturalne, jest tak zachwycające, jakby zostało stworzone specjalnie dla ludzkiej uciechy.
Komu nie wystarczy zwykła kąpiel, może nurkować w wodzie tak czystej, że widać wyraźnie dno mimo wielu metrów głębokości. Rozrywek starczy tu na wiele godzin zabawy. W jednym miejscu kładąc się w płynącym strumieniu da zsunąć się po gładkiej skale do wody niczym po zjeżdżalni, w innym spróbować masażu pod niewielkim wodospadem. Swoje siły i odwagę można sprawdzić też w skokach z wysokości. Najlepiej podpatrzeć w tym celu miejscowych chłopaków, którzy pracują jako przewodnicy grup turystów. Znają oni dokładnie każdą tutejszą skałę i z chęcią pokazują w których miejscach można rzucić się bezpiecznie z jednego wapiennego basenu do drugiego.
Oczywiście szybko stawiam sobie za cel i punkt honoru powtórzyć każdy skok tubylców. Co prawda nijak nie umiem wykonać tych wspaniałych akrobacji, salt i śrub, ale prawdą jest, że po chwili treningu walę się do wody z dość wysokich skał z dużą śmiałością. Niestety, chłopaki w końcu dokonują czegoś, co nadwyręża moje niewielkie pokłady odwagi i każe na chwilę zapomnieć o honorze- widzę bowiem, że trzech z nich podpływa do stromego brzegu wznoszącego się nad jednym z jeziorek. Chwytając się skał i korzeni zaczynają piąć się w górę po niemal pionowej ścianie obrośniętej zaroślami. Wspinają się tak na tyle długo, że wkrótce zwracają na siebie powszechną uwagę wszystkich turystów. W końcu jeden ze śmiałków staje na odrobinę bardziej wystającym fragmencie ściany… tylko jednak po to, żeby pomachać widzom i ruszyć dalej. Dopiero kilka metrów wyżej wszyscy trzej opuszczają stromiznę by wejść na drzewo rosnące w tym miejscu niemal poziomo. Gałęzie tego drzewa faktycznie wiszą nad wodą, ale na tak straszliwej wysokości, że o skoku myśleć niepodobna. A jednak! Trzej bohaterowie zajmują miejsca wśród konarów i wyraźnie szykują się do lotu (bo inaczej tego nazwać nie wypada), ja tymczasem dziękuję własnemu rozsądkowi, że nie przyszło mi do głowy by i tym razem ich naśladować. Nawet jeśli zdołałbym się wdrapać na taką wysokość, to jestem pewien, że jedyną możliwością bym rzucił się na dół jest omdlenie ze strachu.
Ale tych trzech szaleńców nie boi się najwyraźniej ani trochę. Krzykami i śmiechami rozgrzewają publiczność, a po twarzach wielu osób widzę, że nie tylko ja przeczuwam straszliwą tragedię. Przy tej wysokości, jeśli nawet nie umrą z głodu w czasie tak długiego lotu i uda im się w ogóle trafić w basen, niechybnie roztrzaskają się jak kukły o powierzchnię wody. Niestety, na nic obawy, na nic nerwy, po chwili słychać głośne odliczanie (3… 2… 1…) i trzy sylwetki jednocześnie odrywają się gdzieś hen w górze od gałęzi drzewa. Wszyscy wstrzymują oddech, a oni w jednej sekundzie są już na dole i machając rękami walą ze straszliwą siłą w taflę wody, ochlapując chyba nawet odległy o setki metrów taras widokowy i biednego, spieczonego słońcem strażnika, który siedzi tam cały dzień pilnując by nikt nie wypadł albo nie ukradł barierki. I o ile on ucieszył się może z tej chwili orzeźwienia, o tyle ja czuję, że moje oczy napełniają się łzami, a usta składają do słów: „Wieczny odpoczynek racz im dać Panie…”. Tymczasem fale uspokajają się i- o dziwo- śmiałkowie wypływają na powierzchnię cali i zdrowi! Wita ich burza szlochów i oklasków, a wzbudzające ogólny podziw dalsze skoki i figle trwają jeszcze długo. Gdy w końcu wychodzą na brzeg dla chwili odpoczynku, podpływam obejrzeć dokładnie miejsce, gdzie wpadli do wody kończąc swój najdłuższy lot. Nurkuję, by sprawdzić jak długo będę musiał płynąć do dna… i do dziś nie mogę pojąć jakim cudem się o nie nie rozkwasili, przeciąwszy zaledwie dwumetrowej głębokości taflę wody.
Opowiadając o szaleńczej brawurze miejscowych nie można nie wspomnieć też o przewodniku z jaskini koło Semuc Champey… ale to już inna historia.
tekst i zdjęcia: Jan Ignacy Czempiński